czwartek, 26 stycznia 2012

Z archiwum Połówka

Połówek napisał...

Sobota, 30 lipca 2011 zapisała się w moim życiu wielkim przełomem.
Teraz już nie ma przebacz, nie ma odwrotu czy ratunku. Na nic zdadzą się tłumaczenia, wymówki i krętactwa, że nie umiem, że nie dam rady, że na pewno się nie uda. Przepadłem z kretesem.
W jedną miseczkę poszła mąka, na spodeczek wysypał się cukier i jajo (jeszcze całe) :]
Masełko topiło się z wolna na małym płomieniu. Mleko z drożdżami wymieszało się zaskakująco łatwo i poszło w kąt dojrzewać.
Wbrew wszelkich nadziejom i zaklęciom (PROTEGO plus RADICULUS jako wspomaganie), mąka nawet dobrze zaczęła się kleić i ogólnie mieszanie tego gołymi rękami jakoś szło. Zakleiłem je pierwszorzędnie więc trzeba było obficie dosypywać mąki, co by zaczęło się kleić samo w sobie a nie do skóry o.O
W końcu, po długiej walce z oporem materii – kulka ciasta wylądowała w misce – na pierwsze dojrzewanie. Przerwa  wymagała okraszenia jej odrobiną przyjemności więc wróciłem do drugiej części „Zmierzchu”. Podobno to jest parodia… a przynajmniej, że komedia wysokich lotów… Hm, mnie się nawet podoba. A przynajmniej bardziej od „True Blood”, choć nie oszukujmy się, gdzie tam Belli do Ms. Stackhouse? Blado przy niej wygląda – i to nie tylko pod względem karnacji :P
Wszystko co miłe, kończy się jak zwykle za szybko i czas było już zajrzeć do kuchni. Ciasto… urosło. I to jak urosło! Kolejne zagniatanie masy, obok Maluszek przygotowała rynienkę pod wypiek, dorobiła kruszonkę i do piekarnika. I z powrotem na film :D
Po pół godzinie wyszło… że ciasto wyszło. Dosłownie, wyszło z formy prawie na dwie jej wysokości ! Aż nie mogłem uwierzyć. Całkowita porażka wszelkich wymigiwań na przyszłość :/ Ciasto urosło i nawet dało się zjeść. Co prawda, wiele z niego nie dostałem :P ale i tak było co smakować.
Straciłem wypiekowe dziewictwo.
 - Koniec świata – rzekł pan Popiołek, wsparty na miotle i wrócił do zamiatania.
A co z tego wyszło widać poniżej :-)

Dopisek MM:
zadziałała anihilacja, ewentualnie ciasto było tak wyborne, że nawet żadne zdjęcie się nie ostało.

czwartek, 19 stycznia 2012

Szpinakowe naleśniki

Dzisiaj coś, co zazwyczaj jest omijane łukiem szerokim, czyli szpinak.

Dłuższy czas nosiłam się z zamiarem zmierzenia się z tą, jakże szykanowaną rośliną, a szalę na tak przeważyły naleśniki zakupione w jednej z łódzkich naleśnikarni. Od pomysłu do czynu niewiele mi było trzeba.

Do przygotowania będą potrzebne:
  • - 1 szklanka mąki
  • - 1 szklanka mleka
  • - 1 jajko
  • - sól
  • - olej
  • - mrożony szpinak (ok. 400 g lub świeży, jeśli akurat taki macie)
  • - cebula (1 mała lub 1/2 dużej)
  • - czosnek (2-3 ząbki)
  • - sok z cytryny
  • - tarty żółty ser (jaki macie i tyle ile chcecie)


Przepisu na naleśniki chyba nie muszę tłumaczyć. Wybrałam ten najprostszy, czy w proporcji 1:1:1. Jeśli macie inny, nic nie stoi na przeszkodzie, abyście go użyli.

Co do nadzienia naleśników, też nie jest strasznie trudne, aczkolwiek nie podam Wam proporcji, ponieważ robiłam je na "oko".

Na oleju podsmażyłam najpierw cienko pokrojoną cebulę. Gdy była miękka dodałam zmiażdżone ząbki czosnku (ile kto lubi). Gdy ten się lekko zarumienił dodałam parę kostek mrożonego szpinaku. Dusiłam wszystko pod przykryciem, do czasu rozmrożenia się szpinaku. Dodałam do smaku soli i odrobiny soku z cytryny, w celu przełamania smaku.


A później to już sama łatwizna. Na upieczone naleśniki nakładamy farsz, na to dajemy tarty ser i zawijamy (lub składamy, jak kto lubi).

Można je podawać od razu, a w razie potrzeby podgrzać w piekarniku lub mikrofali.






Smacznego moi Mili....